Na początek trochę teorii przestudiowanej online.
W ciąży wykonuje się cały szereg badań. Wiele z nich daje gwarancję wcześniejszego wykrycia zaburzeń, które mogą być niebezpieczne zarówno dla matki, jak i dziecka.
Kobieta z cukrzycą musi liczyć się z tym, że zwiększa się ryzyko urazów okołoporodowych, stanu przedrzucawkowego, wielowodzia oraz może wystąpić większe prawdopodobieństwo zakończenia ciąży cesarskim cięciem. Dla dziecka cukrzyca matki może skończyć się zbyt dużą masą urodzeniową i mniejszą ilością punktów w skali Apgar, zwiększa się również ryzyko wystąpienia wad cewy nerwowej oraz wad serca.
Sam test powinno wykonać się pomiędzy 24 a 28 tygodniem ciąży. Badanie wykonuje się na czczo, chociaż z informacji jakie występują w internecie często można wyczytać, że nie jest to konieczne. Z błędu zdecydowanie wyprowadzają lekarze oraz osoby pracujące w laboratorium.
Najpierw pobiera się krew na czczo, następnie dostajemy do wypicia kubeczek wody z rozpuszczoną, odmierzoną dawką glukozy (75 gramów). Od momentu wypicia zaczynamy odmierzać godzinę po której zgłaszamy się na kolejne pobranie krwi. Następnie znów odmierzamy kolejną godzinę i zgłaszamy się na ostatnie pobranie.
Po jakimś czasie dostajemy wyniki badań z którymi zgłaszamy się do lekarza prowadzącego.
Wartości prawidłowe:
- glukoza na czczo mniejszy lub równy 105 mg,
- w 1 godz. po podaniu glukozy mniejszy lub równy 180 mg,
- w 2 godz. po podaniu glukozy mniejszy lub równy 140 mg.
Gdy co najmniej jeden wynik jest nieprawidłowy powinno podjąć się leczenie.
A jak wyglądało badanie w moim przypadku?
Jestem w miarę "na świeżo", bo badanie wykonałam wczoraj. Rano zgłosiłam się do mojej placówki medycznej. Kolejka do punktu pobrań była gigantyczna jednak po przeczytaniu jakże cudownej karteczki z napisem "Kobiety w ciąży obsługujemy bez kolejki" moje życie nabrało radości :-) Weszłam do gabinetu praktycznie od razu. Krótka rejestracja i już wylądowałam na fotelu. "Obsługiwała mnie" osoba, która wg moich spotrzeżeń była mało doświadczona. Na początku strasznie męczyła się ze znalezieniem żyły. Gdy już się wkuła krew strasznie słabo się ulewała do pojemniczka. No nic, stwierdziłam, że dziś widocznie mam gorszy dzień. Po pobraniu otrzymałam kubeczek z glukozą do której od razu wycisnęłam sok z połowy cytryny (o cytrynie poinformowała mnie Pani przy poprzednim oddawaniu materiału do badań, do tego sporo też naczytałam się w internecie). Od razu po wyjściu z gabinetu na korytarz usiadłam na fotelu i zaczęłam się delektować nektarem. Wyczytałam, że sam preparat będzie okropny i mogę spodziewać się wymiotów itd. Nastawiłam się na najgorsze... Kolejny raz utwierdziłam się w tym, że nie można wierzyć we wszystko co wyczyta się w internecie. Wg mnie sam roztwór nie był taki zły. Fakt, że bardzo słodki, ale na pewno nie było to traumatyczne przeżycie. Sam kubeczek opróżniłam szybko i zerkając na zegarek rozpoczęłam pierwszą godzinę oczekiwania.
Myślałam, że w tak zwanym między czasie skoczę na zakupy do Rossmanna, który jest obok, myślałam że uda mi się skoczyć na pocztę po awizowane przesyłki. Niestety od razu po pobraniu krwi dostałam wytyczne, że powinnam zostać na terenie placówki :-( No tak, tego już nie doczytałam w internecie chociaż po powrocie do domu faktycznie taką informację sprawdziłam. A ja? Nie wzięłam książki, nie kupiłam gazety, nie naładowałam telefonu więc padł mi po 40 minutach słuchania radia. Troszkę się wynudziłam.
Po równej godzinie znów bez kolejki weszłam do gabinetu na kolejne pobranie. Tym razem Pani wbiła mi się w tą samą rękę ale krew w ogóle nie płynęła. Wyginała igłę w każdą możliwą stronę i nic. Potem stwierdziła, że jednak spróbuje na drugiej ręce i tak przez ponad 5 minut maleńkimi kropelkami krew została spuszczona mniej więcej do połowy fiolki. Masakra. Biorąc pod uwagę, że przy wcześniejszych pobraniach taka sytuacja nigdy nie miała miejsca a samo pobranie krwi trwało dosłownie kilka sekund trochę się zdziwiłam. No nic. Moja druga ręka została zalepiona i znów udałam się na korytarz licząc kolejną godzinę. W tym mniej więcej momencie zaczęłam odczuwać bardzo duży głód. Była mniej więcej 10 godzina a moje śniadanie w ostatnich tygodniach wypada najpóźniej na godzinę 7-8 rano.
W poczekalni nie było już nikogo poza mną i jakimś dziadkiem, który czekał do gabinetu obok. Charczał, kaszlał i wzdychał przez całe pół godziny... Potem zostałam sama. Na moje szczęście czas przyspieszył i kolejna godzina czmychnęła szybciej niż się spodziewałam. Jako, ze moja dzisiejsza pobierająca udała się wtedy na lancz czy inne śniadanie trafiłam na Panią, która już kiedyś pobierała ode mnie krew. Spojrzała na moje pokłute ręce, zdezynfekowała rękę, rach - ciach i krew zlała się do próbki gigantycznym strumieniem. Tam, gdzie poprzednia Pani nie mogła znaleźć żyły przez 5 minut ta zlokalizowała ją bez problemu i jedynie po tym wkłuciu nie został mi siniak... Tak to jest jak się trafi na doświadczoną osobę.
Po badaniu uciekłam jak najszybciej w stronę domu, po drodze na szybko zahaczając pocztę i sklep spożywczy. Gdy robiłam śniadanie (godz. 12.00) ręce trząchały mi się tak, że nie dałam rady przekroić bułeczki. Co tu ukrywać - rzuciłam się na jedzenie jak to mówi mój mąż "jak szczerbaty na suchary" albo "jak dzik w żołędzie" :-)
Dziś odebrałam wyniki online:
Za tydzień mam kolejną co miesięczną wizytę, na której skonsultuję wyniki z moim lekarzem, ale wg wszelkich znalezionych przeze mnie wartości wszystko jest w normie. Mam nadzieję :-)
pozdrawiam,
diabelnieanielska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz