czwartek, 26 marca 2015

[ świat pamiątek, czyli moja porodowa historia ]


Nadszedł czas na moje wspomnienia. Wyszła z tego prawie powieść, ale chciałam spisać jak najwięcej szczegółów póki je pamiętam :-)

Tak się zamartwiałam, że przegapię poród a tu proszę. Wszystko potoczyło się zupełnie innym torem niż oczekiwałam. 

Sobota. 14 marca 2015 r.
Dzień leniuchowania. Po pysznej obiado-kolacji mąż ściągnął film do obejrzenia. Ot taki nasz weekendowy rytuał. Jako że ostatnio szybciej padałam ze zmęczenia to postanowiłam ogarnąć się wcześniej niż później na śpiąco dobudzać się kąpielą. Zrobiłam sobie długi prysznic, zrobiłam peeling ciała, umyłam włosy z masą odżywek, wysmarowałam się kremami itd :-) W momencie, gdy zobaczyłam krew na wkładce moje serce podskoczyło i automatycznie z głowy wypadło mi suszenie włosów i dalsze rytuały. Krzyknęłam do męża, żeby dopakował moją torbę szpitalną i się ubierał. Po 10-15 minutach staliśmy gotowi do wyjścia. Ja - z mokrymi włosami, mąż trochę zestresowany ale nieśmiało zadowolony, z nadzieją, że to już.
Całą drogę do szpitala pokonaliśmy w miarę szybko. Na szczęście sobotni wieczór nie obfitowął w korki na mieście i po około 10-15 minutach byliśmy na izbie przyjęć. Całą drogę trzymałam się za brzuszek z nadzieją, że córcia się poruszy i nic się jej nie stało.
Na stanowisku rejestracji Panie od razu wzięły mnie na ktg. Wyniki były tak wysokie, że maszyna co chwilę pikaniem informowała przekroczenie normy. Panie przybiegały co chwilę mówić mi żebym się uspokoiła to i dziecko będzie spokojniejsze. Ale jak tu się uspokoić jak nie wiesz co się dzieje...
Po chwili poproszono mnie do gabinetu na badanie. Położna stwierdziła, że krwawienie nie jest tak duże i że to pewnie przez to, że szyjka się rozszerza. Zrobiła usg i okazało się, że córcia będzie ważyła ok 3400 g. Zalecono dłuższe ktg i powrót znów na badanie. Mąż siedział ze mną i starał się mnie rozśmieszać, ale do śmiechu mi nie było. Po ok 40 minutach ktg skaczącego w górę i w dół wróciłam do położnej, która stwierdziła, że krwawienie się nasiliło i po konsultacji z lekarzem padła decyzja o zatrzymaniu mnie na obserwacji. Termin porodu wypadał na wtorek 17.03, więc nie chciano ryzykować odsyłaniem mnie do domu.
Po wypełnieniu wszystkich formalności przebrałam się i zaprowadzono mnie na Oddział Patologii Ciąży. Była już 23:00, więc męża odprawiono do domu. Mi założono jeszcze wenflon, zmierzono miednicę, brzuszek i ok 23:30 leżałam już w szpitalnym łóżku.
Pokój był dwuosobowy, dziewczyna na łóżku obok spała całą noc. Ja nie zmrużyłam niestety oka. Jak już udało mi się przysnąć to przed 5.00 przyszła położna podłączyć nam kontrolne ktg, zmierzyć ciśnienie i temperaturę.
Moje niespanie było też niestety skutkiem.... zbyt głośno chodzących wskazówek zegara na sali. Po prostu szlag mnie trafiał i nie mogłam skupić się na uśnięciu. Myślałam tylko o tym jak to będzie jak już córcia będzie z nami i czy będzie zdrowa.

Niedziela, 15 marca 2015 r.
Po śniadaniu miałam w końcu okazję poznać moją "współlokatorkę". Po obchodzie zaproszono mnie na badanie. Okazało się, że moje krwawienie najprawdopodobniej bierze się z wymrażanej wiele lat temu nadżerki. Lekarze stwierdzili, że nie ma co czekać i podadzą mi oxytocyne i zobaczymy czy coś się zadzieje, Po około 2 godzinach miałam skurcze co 5 minut, ale po odłączeniu oxytocyny wszystko ustało. Całe popołudnie zabrało mi nudzenie się, bo męża zaczęło coś łupać w kościach i dostał nakaz wzięcia aspiryny i leżakowania w domu zamiast przyjeżdżania do szpitala.
Na szczęście druga noc minęła mi już spokojniej i chyba przez niewyspanie z nocy wcześniejszej padłam jak zabita i budziłam się tylko na dwa krótkie ktg i na jedno dłuższe. W nocy zaczęła mniej jednak boleć ręka przy wenflonie, narósł mi jakiś guzek i zanim się doprosiłam o interwencję to minęło ponad 3 godziny.


Poniedziałek, 16 marca 2015 r.
I nadszedł poniedziałek. Po śniadaniu nastąpił obchód. Ku mojemu zdziwieniu w większości składał się z mężczyzn a nie jak dzień wcześniej z samych kobiet. Po obchodzie poproszono mnie na badanie. Lekarz założył rękawiczki w iście hollywoodzkim stylu strzelając na koniec z jednej z nich jakby zabierał się co najmniej do penetrowania odbytu słonia ;) tu nastąpiło przerażenie w moich oczach. I do tego dodał: "No nie będzie to najprzyjemniejsza rzecz jaka Panią w życiu spotka". Żartowniś. Tak mnie zbadał, że na fotelu podjechałam z pół metra do góry. Myślałam, że te jego palce wyjdą mi nosem co najmniej. A jak na złość dzień wcześniej rozmawiałam ze współlokatorką z łóżka obok, że mężczyźni są delikatniejsi. Masakra. Po badaniu ledwo doczłapałam się na swoją salę.
No nic. Badanie podsumowano mówiąc, że mam idealne warunki do porodu i podadzą mi oxytocynę, pochodzę po korytarzu i jeśli będzie miejsce na porodówce to dziś urodzę. Zjadłam, spakowałam swoje rzeczy na wszelki wypadek i się zaczęło.

O 10:20 podłączyli mnie pod ktg. 10 minut później dostałam dożylnie antybiotyki na GBSa i zadzwoniłam do męża, żeby był gotowy pod telefonem. Podano mi oxytocynę, skurcze były rzadkie i raczej lekkie. Po 2 godzinach poproszono mnie do gabinetu i przebito pęcherz płodowy a co za tym idzie - odeszły mi wody. Potem do 15:00 leżałam na sali, skurcze były mocne i częste. O 15:30 przeniesiono mnie na salę porodową i po chwili zjawił się mąż. Na tym etapie przy skurczach ledwo już wytrzymywałam, ale z tego co się okazało gorsze nadeszło później. Opiekowała się super położna i jedna ze studentek na którą wyraziłam zgodę. Położna powiedziała, że mogę skoczyć pod prysznic albo wejść do wanny. Wybrałam prysznic. Zanim jednak poszłam zbadała mnie i okazało się, że nie mam jeszcze wcale rozwarcia... Bolało przy skurczach jak cholera a ona mówi, że zero rozwarcia.
Poszłam pod prysznic, mąż ze mną. W skurczach masował mi plecy i bardzo wspierał. Nieoceniona pomoc, chociaż obawiałam się że sobie nie poradzi. Po ok 1,5 godziny pod prysznicem skurcze były tak silne, że myślałam że zejdę z tego świata. Studentka co jakiś czas przychodziła i sprawdzała tętno Laury. A potem już na fotelu porodowym podłączono mnie na 5 minut na ktg. Czemu tylko 5 minut? Bo wtedy zaczęłam krzyczeć, że główka napiera. Położna na to: Niemożliwe, za szybko, wydaje się Pani. A jak po chwili zajrzała tam gdzie trzeba stwierdziła: O kurczę, 8 cm. Za chwilę rodzimy. Powiedziała, że nie zdarzyło jej się, żeby tak szybko nastąpiło rozwarcie. Była już chwilę po 17.00. Mąż w tym czasie powoli usuwał się za kotarę i co jakiś czas wystawiał tylko głowę. Bałam się, że zemdleje. Ja darłam się przy każdym skurczu jakby obdzierano mnie ze skóry a położna tylko krzyczała, że mam krzyczeć to będzie mi lżej :-)
Pamiętam jak na pierwszych zajęciach w szkole rodzenia położna powiedziała, że jeśli będziemy współpracować podczas porodu to pójdzie szybciej i łatwiej. Cały czas miałam to z tyłu głowy. Gdy położna mi mówiła przyj - parłam, gdy mówiła oddychaj do brzucha - oddychałam, gdy mówiła odpocznij między skurczami - starałam się odpocząć. Nie mam doświadczenia, ale muszę przyznać, że bardzo mi to pomogło i faktycznie było całkiem nieźle.

Skurcze parte trwały 35 minut.
O 17:40 przyszła na świat Laura a mój mąż przeciął pępowinę :-)

Okazało się, że była owinięta pępowiną wokół szyi i miała w to jeszcze wplecioną rączkę. Trochę musiano mnie naciąć i do tego pękło mi jeszcze jakieś naczynko, które na szybko było trzeba zszyć bez znieczulenia. Łożysko rodziłam prawie pół godziny, potem też tyle samo czasu mnie szyto. W międzyczasie dostałam jakiegoś szoku termicznego. Trzęsłam się jak galareta przez prawie 10 minut. Położna nie wiedziała co się dzieje i muszę powiedzieć, że też sama nieźle się przestraszyłam.
Przez ten cały czas Laura słodko leżała u mnie na brzuchu. Była taka malutka, wymazana i cudowna. Troszkę pojękiwała i patrzyła tymi cudownymi oczkami. Mąż od razu usiadł obok mnie. Potem ją przystawiłam do karmienia.
Po prawie dwóch godzinach Laura została zmierzona i zważona, zbadana przez pediatrę i ubrana. Ja w tym czasie ogarnęłam się pod prysznicem z pomocą studentki a na stolik trafiła moja kolacja, którą pożarłam jakbym nie jadła z tydzień.
Koło 20.00 przetransportowano nas na oddział położniczo-noworodkowy, gdzie przez kolejne 2 doby cieszyłyśmy się sobą...
... w środę, gdy tylko zaczęła się trzecia doba wypisano nas ze szpitala i teraz już w domku nadal cieszymy się sobą każdego dnia :-)

pozdrawiam,
diabelnieanielska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz